Sobota, 9 lipca 2011
Kategoria Karpaty, za granicą
Terchová
Ciągłe czerwcowe ulewy, regularnie pojawiające się przeszkody uniemożliwiające mi jazdę oraz problemy techniczne tylko gromadziły we mnie energię do działania. To była wycieczka jedna za tych których jeszcze kilka godzin wcześniej nawet nie planowałem. Tak wybrałem się na Pilsko, na Babią, tak już kiedyś pojechałem na Słowację. To impuls, który budzi mnie do działania zazwyczaj późnego wieczora dzień wcześnie, i tak też było tym razem.
Wkurzony na swoją ramę przeglądałem powoli nowe modele aż w końcu spontanicznie przeszedłem do przeglądania map, włączyłem widok z satelity i zastanawiałem się gdzie by było fajnie się znaleźć, przesuwałem się mimowolnie na południe, aż znalazłem ciekawy obiekt. Później kilka zdjęć, opisów, powoli sprawdzam odległość i do tego wszystkiego mając świadomość że sobota jest cała dla mnie i tylko dla mnie i nie mam żadnych planów na ten dzień...
Zerwałem się jak poparzony, pobiegłem do piwnicy przyglądnąć się jeszcze raz spawanej ramie, tak dla świętego spokoju i już widziałem jadę!
Jadę na Wielki Krywań.
Pakowanie w biegu, szykowanie trasy, jedzenia, i sen.
Rano doszło do mnie że pokonanie ponad 200km to szaleństwo, kiedy ja nigdy tego wcześniej nie zrobiłem a i forma obecna nie powala. Decyzja zapada w ostatniej chwili i pakuje się do pociągu do Zwardonia, pod same przejście graniczne. Kurs powrotny ostatni pociąg ok 20. Wszystko zaczyna się pięknie.
W pociągu było więcej rowerzystów niż zwykłych pasażerów, na niebie nie było ani jednej chmury, wszystko zapowiadało się pięknie.
Trasę miałem tak zakodowaną że jechałem tamtędy mimo iż pierwszy raz, to jakbym był stałym bywalcem tych terenów. Niestety podczas pierwszych km doszły do mnie myśli które wprowadziły zwątpienie w realizację celu.
Wzniesienia...12-15% to norma, i to na dzień dobry, niby nic wielkiego, w sumie to naprawdę nic wielkiego, tylko zastanawiałem się wtedy, czy czasem tak nie będzie przez całe 120km trasy które mnie czekało.
Prawda okazała się okrutna i nawet pojawiające się czasami szybkie zjazdy(70km/h) nie napawały mnie optymizmem, bo ja już widziałem oczami mój powrót...
Po drodze bez przygód spokojnie do celu, wszystko było by fajnie, z podjazdami radziłem sobie wcale nie najgorzej, w nogach jak na tak późny start sezonu czułem sporo mocy, był dobrze, tylko było jedno małe ale.
Słońce. Takiej lampy bez żadnej chmurki, dawno nie widziałem, po drodze żadnego lasu, żadnego cienia, czułem się z każdą godziną jakbym się smażył na mocnym ogniu, po połowie dystansu i po osiągnięciu wstępnego celu czyli miasteczka Terchová na Słowacji, wypiłem prawie 4l płynów, to wszystko co miałem.
Byłem pod samym szlakiem który prowadzi na Wielki Krywań (1709 m n.p.m.) a nie mogłem ruszyć korbą z wycieńczenia, pojawił się ból głowy i zrobiło mi się zimno mimo tego upału, wiedziałem że nie jest dobrze.
Szybko znalazłem cień i rzeke która spływała prosto z gór, to była najczystszej postaci radość niczym nie zmącona, ukojenie i błogie poczucie spokoju, mało brakowało abym wskoczył do tego małego potoku cały, wystarczyło że głowę włożyłem prosto do wody, nawet nie próbowałem oblewać się rękami.
Po tym wszystkim położyłem się w cieniu pod drzewem spoglądając na górę i zrobiłem sobie drzemkę, powoli dochodziło do mnie że ta góra musi na mnie poczekać. Drzemka w zasadzie nie była planowana, ale miałem to poza kontrolą, po prostu zasnąłem, obudziłem po pół godziny w bardzo dobrym samopoczuciu, ból głowy minął, i jedynie późna godzina kazała mi się stamtąd zbierać.
Zostało mi kilka godzin do ostatniego pociągu ze Zwardonia do Bielska, nawet nie dopuszczałem myśli że mogę nie zdążyć. Na samą myśl, że musiałbym robić dodatkowe 50km do domu robiło mi się nie dobrze, dlatego bez chwili namysłu ruszyłem.
To było moje jedne z najgorszych 60km jakie robiłem, słońce już tak nie grzało, ale ja cały spieczony, i przegrzany kilka h wcześniej odczuwałem każde muśnięcie promieni na sobie. Moja trasa wyglądała tak, 10km jazdy, przerwa 2min, szukanie potoku (szczęśliwie większość trasy jechałem wzdłuż rzeki) głowa do wody, szybka przekąska i ciśniemy dalej, pod koniec walczyłem ze sobą i ze zmęczeniem i z uciekającym czasem, nie miałem takiego tempa jakie założyłem i z minuty na minutę rosły obawy że nie zdążę na pociąg, kręciłem ostatkiem sił i wiedziałem że ja do Bielska rowerem dojechać nie dam rady. Zasnę na dworcu i tyle i nie ruszę ani km więcej.
Kiedy zobaczyłem znak 1km do granicy (ok 1,5km do stacji PKP) miałem 15 min do pociągu. To było hardkorowe 15 min, ostatni podjazd niemający końca, zaciśnięte zęby, skurcze, pot cięknący mi po twarzy, ból chyba wszystkiego, bolały mnie ręce, bolał mnie tyłek od siodełka, uwierała pompka w plecaku, resztki słońca smażyły mnie po twarzy że już patrzeć nie mogłem, wjeżdżam już na stację, widzę stojący pociąg i tuż obok mały sklepik, rzucam rower, wbiegam do sklepu, gadam w jakimś bliżej nie określonym języku do kasjerki żeby mnie puściła bez kolejki, sięgam po byle jaki napój, płacę wybiegam, 100m do pociągu, wrzucam rower do wagonu, wchodzę siadam, słyszę dzwonek i zamykające się drzwi...o rzesz myślę sobie, ty farciarzu...
Ogarnia mnie śmiech, który staram się opanować, bo jeszcze oddechu nie mogłem złapać. Ale najbardziej kulminacyjny moment miałem tuż pod domem, jako że w sobote hacjendą "opiekowałem" się tylko ja, wiedziałem że nikt na mnie nie czeka, ostatnia minuta szukania kluczy w plecaku to był nie gorszy horror niż sama wyprawa...
Uff...
Wkurzony na swoją ramę przeglądałem powoli nowe modele aż w końcu spontanicznie przeszedłem do przeglądania map, włączyłem widok z satelity i zastanawiałem się gdzie by było fajnie się znaleźć, przesuwałem się mimowolnie na południe, aż znalazłem ciekawy obiekt. Później kilka zdjęć, opisów, powoli sprawdzam odległość i do tego wszystkiego mając świadomość że sobota jest cała dla mnie i tylko dla mnie i nie mam żadnych planów na ten dzień...
Zerwałem się jak poparzony, pobiegłem do piwnicy przyglądnąć się jeszcze raz spawanej ramie, tak dla świętego spokoju i już widziałem jadę!
Jadę na Wielki Krywań.
Pakowanie w biegu, szykowanie trasy, jedzenia, i sen.
Rano doszło do mnie że pokonanie ponad 200km to szaleństwo, kiedy ja nigdy tego wcześniej nie zrobiłem a i forma obecna nie powala. Decyzja zapada w ostatniej chwili i pakuje się do pociągu do Zwardonia, pod same przejście graniczne. Kurs powrotny ostatni pociąg ok 20. Wszystko zaczyna się pięknie.
W pociągu było więcej rowerzystów niż zwykłych pasażerów, na niebie nie było ani jednej chmury, wszystko zapowiadało się pięknie.
Trasę miałem tak zakodowaną że jechałem tamtędy mimo iż pierwszy raz, to jakbym był stałym bywalcem tych terenów. Niestety podczas pierwszych km doszły do mnie myśli które wprowadziły zwątpienie w realizację celu.
Wzniesienia...12-15% to norma, i to na dzień dobry, niby nic wielkiego, w sumie to naprawdę nic wielkiego, tylko zastanawiałem się wtedy, czy czasem tak nie będzie przez całe 120km trasy które mnie czekało.
Prawda okazała się okrutna i nawet pojawiające się czasami szybkie zjazdy(70km/h) nie napawały mnie optymizmem, bo ja już widziałem oczami mój powrót...
Po drodze bez przygód spokojnie do celu, wszystko było by fajnie, z podjazdami radziłem sobie wcale nie najgorzej, w nogach jak na tak późny start sezonu czułem sporo mocy, był dobrze, tylko było jedno małe ale.
Słońce. Takiej lampy bez żadnej chmurki, dawno nie widziałem, po drodze żadnego lasu, żadnego cienia, czułem się z każdą godziną jakbym się smażył na mocnym ogniu, po połowie dystansu i po osiągnięciu wstępnego celu czyli miasteczka Terchová na Słowacji, wypiłem prawie 4l płynów, to wszystko co miałem.
Byłem pod samym szlakiem który prowadzi na Wielki Krywań (1709 m n.p.m.) a nie mogłem ruszyć korbą z wycieńczenia, pojawił się ból głowy i zrobiło mi się zimno mimo tego upału, wiedziałem że nie jest dobrze.
Szybko znalazłem cień i rzeke która spływała prosto z gór, to była najczystszej postaci radość niczym nie zmącona, ukojenie i błogie poczucie spokoju, mało brakowało abym wskoczył do tego małego potoku cały, wystarczyło że głowę włożyłem prosto do wody, nawet nie próbowałem oblewać się rękami.
Po tym wszystkim położyłem się w cieniu pod drzewem spoglądając na górę i zrobiłem sobie drzemkę, powoli dochodziło do mnie że ta góra musi na mnie poczekać. Drzemka w zasadzie nie była planowana, ale miałem to poza kontrolą, po prostu zasnąłem, obudziłem po pół godziny w bardzo dobrym samopoczuciu, ból głowy minął, i jedynie późna godzina kazała mi się stamtąd zbierać.
Zostało mi kilka godzin do ostatniego pociągu ze Zwardonia do Bielska, nawet nie dopuszczałem myśli że mogę nie zdążyć. Na samą myśl, że musiałbym robić dodatkowe 50km do domu robiło mi się nie dobrze, dlatego bez chwili namysłu ruszyłem.
To było moje jedne z najgorszych 60km jakie robiłem, słońce już tak nie grzało, ale ja cały spieczony, i przegrzany kilka h wcześniej odczuwałem każde muśnięcie promieni na sobie. Moja trasa wyglądała tak, 10km jazdy, przerwa 2min, szukanie potoku (szczęśliwie większość trasy jechałem wzdłuż rzeki) głowa do wody, szybka przekąska i ciśniemy dalej, pod koniec walczyłem ze sobą i ze zmęczeniem i z uciekającym czasem, nie miałem takiego tempa jakie założyłem i z minuty na minutę rosły obawy że nie zdążę na pociąg, kręciłem ostatkiem sił i wiedziałem że ja do Bielska rowerem dojechać nie dam rady. Zasnę na dworcu i tyle i nie ruszę ani km więcej.
Kiedy zobaczyłem znak 1km do granicy (ok 1,5km do stacji PKP) miałem 15 min do pociągu. To było hardkorowe 15 min, ostatni podjazd niemający końca, zaciśnięte zęby, skurcze, pot cięknący mi po twarzy, ból chyba wszystkiego, bolały mnie ręce, bolał mnie tyłek od siodełka, uwierała pompka w plecaku, resztki słońca smażyły mnie po twarzy że już patrzeć nie mogłem, wjeżdżam już na stację, widzę stojący pociąg i tuż obok mały sklepik, rzucam rower, wbiegam do sklepu, gadam w jakimś bliżej nie określonym języku do kasjerki żeby mnie puściła bez kolejki, sięgam po byle jaki napój, płacę wybiegam, 100m do pociągu, wrzucam rower do wagonu, wchodzę siadam, słyszę dzwonek i zamykające się drzwi...o rzesz myślę sobie, ty farciarzu...
Ogarnia mnie śmiech, który staram się opanować, bo jeszcze oddechu nie mogłem złapać. Ale najbardziej kulminacyjny moment miałem tuż pod domem, jako że w sobote hacjendą "opiekowałem" się tylko ja, wiedziałem że nikt na mnie nie czeka, ostatnia minuta szukania kluczy w plecaku to był nie gorszy horror niż sama wyprawa...
Uff...
- DST 120.00km
- Czas 06:42
- VAVG 17.91km/h
- VMAX 70.00km/h
- Sprzęt Bestia
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Rekonesans poczyniony, szlak przetarty. Można i w ten sposób. Rozumiem, że spontan jest romantyczny, ale nie lepiej taką poważną wyprawę (a zdobycie Krywania to nie przelewki) zaplanować ze szczegółami dużo wcześniej? Mimo wszystko szacun za determinację. Mnie chyba wogóle taki pomysł nie przyszedł by do głowy :]
marusia - 19:24 wtorek, 12 lipca 2011 | linkuj
heh, wystrzeliłeś się tym dystansem w kosmos :) przy okazji odwiedziłeś naprawdę kapitalne miejsca! pozazdrościć :)
k4r3l - 20:02 poniedziałek, 11 lipca 2011 | linkuj
Ładna wyprawa :) Może się wybierzemy gdzieś w górki znowu boś sen zimowy miał niewąski? :D
kondzios230 - 17:19 niedziela, 10 lipca 2011 | linkuj
um to miałaś przygodę..też tak raz miałem z pociągiem do Bielska, wsiadam dzwonek i rusza..farciarze D:a od Zwardonia się piękne tereny zaczynają, aż się chce jechać..tylko jak i w Twoim przypadku nogi nie pozwalają..ja dziś 35 km w upale i miałem dość, co to za górki na 4,5,6 zdjęciu??? ciekawe wyglądają
sebol - 14:29 niedziela, 10 lipca 2011 | linkuj
Komentuj