Czwartek, 11 sierpnia 2011
Kategoria Beskidy, Bielsko i okolice
Jest moc
Uwielbiam uczucie kiedy po ciężko i mozolnie nabijanych km w końcu dostaje zastrzyk energii w nogach i kiedy czuje że kondycja idzie w górę.
Po niemrawym początku sezonu, obawach o kolano, w końcu czuje moc w nogach.
Mam taki swój podjazd który robię często dla testu, krótki, ale daje mi zawsze jakieś pojęcie o formie. Dziś krótko, raptem 20km po górach, ale jechałem z taką swobodą, zero zmęczenia, aż chciało się jechać i jechać.
No ale formę trzeba kontrolować, wprawdzie jest środek sezonu i trochę późno to przychodzi, ale to dobry prognostyk.
W.
Po niemrawym początku sezonu, obawach o kolano, w końcu czuje moc w nogach.
Mam taki swój podjazd który robię często dla testu, krótki, ale daje mi zawsze jakieś pojęcie o formie. Dziś krótko, raptem 20km po górach, ale jechałem z taką swobodą, zero zmęczenia, aż chciało się jechać i jechać.
No ale formę trzeba kontrolować, wprawdzie jest środek sezonu i trochę późno to przychodzi, ale to dobry prognostyk.
W.
- DST 22.00km
- Teren 6.00km
- Czas 01:10
- VAVG 18.86km/h
- Sprzęt Bestia
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 9 sierpnia 2011
Kategoria Beskidy, nocna jazda
Stroma Równica
Chciałem wykorzystać okienko pogodowe i zrobić zwykły trening.
Planowałem w sumie godzinę, w jedną i tyle samo w drugą.
Wyszło że pojechałem na Równice w Ustroniu, wróćiłem po ponad 4h ledwo żywy.
Wszystko wyszło w czasie jazdy, kiedy widziałem na niebie sporo fajnie wyglądających chmur i do tego coraz niżej efektowniej oświetlające je słońce.
Zawsze wkurzałem się że zachód słońca przesłaniają mi najbliższe góry i rzadko miałem okazję obserwować z gór no i poszło.
Chcąc nie chcąc, pędziłem za znikającym słońcem co sił w nogach aby na zachód zdążyć na szczyt, szczególnie ostatni podjazd na samą Równicą mnie wykończył. Warto było, ale po drodze, a w szczególności z powrotem, tak piekły mnie mięśnie nóg, że na 200m przed domem musiałem zejść z roweru :)
Na szczęście nie mdlałem :D i ogólna forma powoli wraca.
No i zjazd z równicy po zmroku + światło = niespodziewanie dużo adrenaliny jak na asfaltowy zjazd.
.
Planowałem w sumie godzinę, w jedną i tyle samo w drugą.
Wyszło że pojechałem na Równice w Ustroniu, wróćiłem po ponad 4h ledwo żywy.
Wszystko wyszło w czasie jazdy, kiedy widziałem na niebie sporo fajnie wyglądających chmur i do tego coraz niżej efektowniej oświetlające je słońce.
Zawsze wkurzałem się że zachód słońca przesłaniają mi najbliższe góry i rzadko miałem okazję obserwować z gór no i poszło.
Chcąc nie chcąc, pędziłem za znikającym słońcem co sił w nogach aby na zachód zdążyć na szczyt, szczególnie ostatni podjazd na samą Równicą mnie wykończył. Warto było, ale po drodze, a w szczególności z powrotem, tak piekły mnie mięśnie nóg, że na 200m przed domem musiałem zejść z roweru :)
Na szczęście nie mdlałem :D i ogólna forma powoli wraca.
No i zjazd z równicy po zmroku + światło = niespodziewanie dużo adrenaliny jak na asfaltowy zjazd.
Równica - Ustroń© feels3
.
- DST 81.00km
- Czas 04:05
- VAVG 19.84km/h
- VMAX 61.00km/h
- Sprzęt Bestia
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 6 sierpnia 2011
Kategoria Bielsko i okolice
Tour de pologne 2011 - Wisła / Istebna
Chciałem dziś zrobić sobie nie wymagającą rundkę po asfalcie i dać odpocząć nadgarstkom i zrelaksować się pod słońcem :)
Wyszło dość spontanicznie, pojechałem z Bielska do Skoczowa, stamtąd do Ustronia i dalej do Wisły i okazało się że dziś tędy przejeżdżają szosowcy :)
Nie śledzę takich imprez, więc zaskoczenie było tym większe że na żywo ich nigdy jeszcze nie widziałem, a że bez aparatu się nie ruszam to zostałem i czekałem.
Niestety miejsce miałem przeciętne a z rowerem ciężko było się przebijać, ale pamiątka jest i wrażenia również bardzo pozytywne :)
Później dokończyłem przez okolice Istebnej, dalej na Salmopol i Szczyrk i wyszło 80km.
.
.
Wyszło dość spontanicznie, pojechałem z Bielska do Skoczowa, stamtąd do Ustronia i dalej do Wisły i okazało się że dziś tędy przejeżdżają szosowcy :)
Nie śledzę takich imprez, więc zaskoczenie było tym większe że na żywo ich nigdy jeszcze nie widziałem, a że bez aparatu się nie ruszam to zostałem i czekałem.
Niestety miejsce miałem przeciętne a z rowerem ciężko było się przebijać, ale pamiątka jest i wrażenia również bardzo pozytywne :)
Później dokończyłem przez okolice Istebnej, dalej na Salmopol i Szczyrk i wyszło 80km.
.
.
- DST 80.00km
- Czas 03:50
- VAVG 20.87km/h
- VMAX 60.00km/h
- Sprzęt Bestia
- Aktywność Jazda na rowerze
Angielska pogoda, polskie góry - Leskowiec
Od pierwszej wiadomości Kuby do sobotniego spotkania minęły 2 miesiące, między czasie, jedni rezygnowali, inni się przyłączali, i tak wybieraliśmy się jak sójka za morze.
Na kilka dni przed terminem pogoda nie sprzyjała i wyjazd stał pod znakiem zapytania, w zasadzie to podświadomie czułem że nic z tego nie będzie przez pogodę właśnie.
W tej chwili pisząc to wiem że trafiliśmy idealnie w okienko pogodowe :) , bo teraz znów leje. Sobota nas oszczędziła, no przynajmniej jeśli chodzi o deszcz.
W tym sezonie staram się robić nowe trasy, tym razem bez mapy, bez przygotowania odwiedziłem strony których nie znam. ale za to miałem w sobotę trzech przewodników, miałem ten komfort że tym razem tylko delektowałem się górami :)
Kuba, Olaf i drugi Kuba.
W czteroosobowym składzie ruszyliśmy na podbój Beskidu Małego, gdzie głównym punktem nawigacyjnym był Leskowiec, do którego zabraliśmy się strony Wadowic i kierowaliśmy się górami aż na górę Żar.
Ponad 40km "czystego" terenu, dopiero ostatnie km były asfaltowe, i to tylko dlatego że czas i siły nas do tego zmusiły.
Ta część Beskidów to zdecydowanie najtrudniejsze góry po jakich jeździłem, góry w okół Bielska do tej pory tylko wydawały mi się kamieniste, bo to co zobaczyłem na nowo zdefiniowało u mnie pojęcie trudnego szlaku.
Kilka km musiało minąć zanim się dostosowałem i na zjazdach byłem ostrożny, na szczęście zawody nam nie nie były w głowie ;)
Jazda jednak w takim terenie, mimo iż Beskid Śląski też jest wymagający, to naprawdę spore wyzwanie, nadgarstki od kamieni obolałe, a zatrzymać się w czasie jazdy nie wypada, no bo przecież jak to, ja nie dam rady? ;)
I tak nam droga mijała, na zmianę z bardzo stromymi podjazdami i świetnymi zjazdami, aż do momentu kiedy Olafowi padła tylna piast, działa jak ostre koło ;)
Niestety dla Olafa to oznaczało powrót do domu, szczęśliwie razem przejechaliśmy większość trasy, ale ostatnią część już w trójkę.
Na Żarze mimo zmęczenia w jednej chwili nam się nastroje poprawiają przy pysznej pizzy. Błogie uczucie długo nie trwało, a do domu jeszcze kawałek, do naszej trójki dółącza się jeszcze dwóch znajomych Kuby i suniemy ostatnim trzeba przyznać wymagającym zjazdem z Żaru, tym razem nie asfaltem jak zawsze.
Potem tylko podjazd na Przegibek i zjazd do Bielska, podjazd jechałem w innej lidze, baterie mi padły, bynajmniej nie w telefonie i ledwo wjechałem na szczyt. Zresztą prędkość 5km/h mówi sama za siebie przy wzniesieni góra kilku procent :D
W domu ogromne zadowolenie, było trudno, dużo błota, kamieni, korzeni, dystans nie mały, tempo jak na warunki niezłe...i te obolałe nadgarstki, ale banan z twarzy nie schodził.
W dobrym towarzystwie taka trasa to przyjemność, ale następnym razem lepiej niech będzie słońce :P
Na kilka dni przed terminem pogoda nie sprzyjała i wyjazd stał pod znakiem zapytania, w zasadzie to podświadomie czułem że nic z tego nie będzie przez pogodę właśnie.
W tej chwili pisząc to wiem że trafiliśmy idealnie w okienko pogodowe :) , bo teraz znów leje. Sobota nas oszczędziła, no przynajmniej jeśli chodzi o deszcz.
W tym sezonie staram się robić nowe trasy, tym razem bez mapy, bez przygotowania odwiedziłem strony których nie znam. ale za to miałem w sobotę trzech przewodników, miałem ten komfort że tym razem tylko delektowałem się górami :)
Kuba, Olaf i drugi Kuba.
W czteroosobowym składzie ruszyliśmy na podbój Beskidu Małego, gdzie głównym punktem nawigacyjnym był Leskowiec, do którego zabraliśmy się strony Wadowic i kierowaliśmy się górami aż na górę Żar.
Ponad 40km "czystego" terenu, dopiero ostatnie km były asfaltowe, i to tylko dlatego że czas i siły nas do tego zmusiły.
Ta część Beskidów to zdecydowanie najtrudniejsze góry po jakich jeździłem, góry w okół Bielska do tej pory tylko wydawały mi się kamieniste, bo to co zobaczyłem na nowo zdefiniowało u mnie pojęcie trudnego szlaku.
Kilka km musiało minąć zanim się dostosowałem i na zjazdach byłem ostrożny, na szczęście zawody nam nie nie były w głowie ;)
Jazda jednak w takim terenie, mimo iż Beskid Śląski też jest wymagający, to naprawdę spore wyzwanie, nadgarstki od kamieni obolałe, a zatrzymać się w czasie jazdy nie wypada, no bo przecież jak to, ja nie dam rady? ;)
I tak nam droga mijała, na zmianę z bardzo stromymi podjazdami i świetnymi zjazdami, aż do momentu kiedy Olafowi padła tylna piast, działa jak ostre koło ;)
Niestety dla Olafa to oznaczało powrót do domu, szczęśliwie razem przejechaliśmy większość trasy, ale ostatnią część już w trójkę.
Na Żarze mimo zmęczenia w jednej chwili nam się nastroje poprawiają przy pysznej pizzy. Błogie uczucie długo nie trwało, a do domu jeszcze kawałek, do naszej trójki dółącza się jeszcze dwóch znajomych Kuby i suniemy ostatnim trzeba przyznać wymagającym zjazdem z Żaru, tym razem nie asfaltem jak zawsze.
Potem tylko podjazd na Przegibek i zjazd do Bielska, podjazd jechałem w innej lidze, baterie mi padły, bynajmniej nie w telefonie i ledwo wjechałem na szczyt. Zresztą prędkość 5km/h mówi sama za siebie przy wzniesieni góra kilku procent :D
W domu ogromne zadowolenie, było trudno, dużo błota, kamieni, korzeni, dystans nie mały, tempo jak na warunki niezłe...i te obolałe nadgarstki, ale banan z twarzy nie schodził.
W dobrym towarzystwie taka trasa to przyjemność, ale następnym razem lepiej niech będzie słońce :P
- DST 66.00km
- Teren 22.00km
- Czas 05:48
- VAVG 11.38km/h
- Sprzęt Bestia
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 23 lipca 2011
Kategoria Beskidy
Lubie to!
Dnia pięknego letniego, wypatrując słońca od dni wielu, ku mojemu zadowoleniu to właśnie ono budzi mnie dziś z samego rana wciskając się między szpary w żaluzji, łechcąc po twarzy już od pierwszych sekund powodowało u mnie tylko jedne myśli...rower!
Ta dam! Dwie zdrowaśki za pękniętą i pospawaną ramę, bo nowa wciąż nie kupiona (ostały się dwie do wyboru) i już wiedziałem gdzie dziś jadę.
Zapał ostudziły obowiązki (sobotnie leniuchowanie) ale świeżo po obiedzie pognałem ku przygodzie :D
Obiecałem sobie w tym roku odkrywać nowe, ale pogoda nie pozwala mi niczego planować z wyprzedzeniem, więc bez marudzenia pognałem na Błatnią.
Dawno mnie tam nie było, zatem zadowolenie było ogromne, aczkolwiek uważając na ramę, na zjazdach uczyłem się cierpliwie i powoli delektować się widokami, wymyśliłem sobie, że to taka nauka techniki wolnego omijania kamieni i korzeni, co nie było łatwe, bo już dawno dotarło do mnie że najlepsza na nie metoda to prędkość. Trochę szacunku musiałem dziś okazać górom, ale co tam, było fajnie, nawet bardzo, przy okazji zużyłem tylne klocki i dotarłem przednie.
W.
.
Ta dam! Dwie zdrowaśki za pękniętą i pospawaną ramę, bo nowa wciąż nie kupiona (ostały się dwie do wyboru) i już wiedziałem gdzie dziś jadę.
Zapał ostudziły obowiązki (sobotnie leniuchowanie) ale świeżo po obiedzie pognałem ku przygodzie :D
Obiecałem sobie w tym roku odkrywać nowe, ale pogoda nie pozwala mi niczego planować z wyprzedzeniem, więc bez marudzenia pognałem na Błatnią.
Dawno mnie tam nie było, zatem zadowolenie było ogromne, aczkolwiek uważając na ramę, na zjazdach uczyłem się cierpliwie i powoli delektować się widokami, wymyśliłem sobie, że to taka nauka techniki wolnego omijania kamieni i korzeni, co nie było łatwe, bo już dawno dotarło do mnie że najlepsza na nie metoda to prędkość. Trochę szacunku musiałem dziś okazać górom, ale co tam, było fajnie, nawet bardzo, przy okazji zużyłem tylne klocki i dotarłem przednie.
W.
.
- DST 45.00km
- Teren 20.00km
- Czas 02:00
- VAVG 22.50km/h
- Sprzęt Bestia
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 21 lipca 2011
Kategoria nocna jazda, Bielsko i okolice
Nocne uroki miasta
Ostatnie ulewy skutecznie utrudniają mi zdobywanie celi.
Ale od czego jest noc? 23:30 wylogowałem się z domostwa, zalogowałem się z powrotem przed 1.
W Bielsku o tej porze autentycznie żywej duszy nie ma. Za to się zrelaksowałem tak jak chciałem.
.
Ale od czego jest noc? 23:30 wylogowałem się z domostwa, zalogowałem się z powrotem przed 1.
W Bielsku o tej porze autentycznie żywej duszy nie ma. Za to się zrelaksowałem tak jak chciałem.
.
- DST 20.00km
- Czas 01:00
- VAVG 20.00km/h
- Sprzęt Bestia
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 12 lipca 2011
Kategoria Bielsko i okolice
Relaks
Dochodzę do siebie po sobocie, dziś krótko, intensywnie, ale pod kontrolą, taka aktywna regeneracja, pojechałem na lotnisko i przez godzinę robiłem zdjęcia.
Cisza, spokój, słońce. Tego mi było trzeba.
Cisza, spokój, słońce. Tego mi było trzeba.
- DST 20.00km
- Teren 20.00km
- Czas 01:20
- VAVG 15.00km/h
- Sprzęt Bestia
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 9 lipca 2011
Kategoria Karpaty, za granicą
Terchová
Ciągłe czerwcowe ulewy, regularnie pojawiające się przeszkody uniemożliwiające mi jazdę oraz problemy techniczne tylko gromadziły we mnie energię do działania. To była wycieczka jedna za tych których jeszcze kilka godzin wcześniej nawet nie planowałem. Tak wybrałem się na Pilsko, na Babią, tak już kiedyś pojechałem na Słowację. To impuls, który budzi mnie do działania zazwyczaj późnego wieczora dzień wcześnie, i tak też było tym razem.
Wkurzony na swoją ramę przeglądałem powoli nowe modele aż w końcu spontanicznie przeszedłem do przeglądania map, włączyłem widok z satelity i zastanawiałem się gdzie by było fajnie się znaleźć, przesuwałem się mimowolnie na południe, aż znalazłem ciekawy obiekt. Później kilka zdjęć, opisów, powoli sprawdzam odległość i do tego wszystkiego mając świadomość że sobota jest cała dla mnie i tylko dla mnie i nie mam żadnych planów na ten dzień...
Zerwałem się jak poparzony, pobiegłem do piwnicy przyglądnąć się jeszcze raz spawanej ramie, tak dla świętego spokoju i już widziałem jadę!
Jadę na Wielki Krywań.
Pakowanie w biegu, szykowanie trasy, jedzenia, i sen.
Rano doszło do mnie że pokonanie ponad 200km to szaleństwo, kiedy ja nigdy tego wcześniej nie zrobiłem a i forma obecna nie powala. Decyzja zapada w ostatniej chwili i pakuje się do pociągu do Zwardonia, pod same przejście graniczne. Kurs powrotny ostatni pociąg ok 20. Wszystko zaczyna się pięknie.
W pociągu było więcej rowerzystów niż zwykłych pasażerów, na niebie nie było ani jednej chmury, wszystko zapowiadało się pięknie.
Trasę miałem tak zakodowaną że jechałem tamtędy mimo iż pierwszy raz, to jakbym był stałym bywalcem tych terenów. Niestety podczas pierwszych km doszły do mnie myśli które wprowadziły zwątpienie w realizację celu.
Wzniesienia...12-15% to norma, i to na dzień dobry, niby nic wielkiego, w sumie to naprawdę nic wielkiego, tylko zastanawiałem się wtedy, czy czasem tak nie będzie przez całe 120km trasy które mnie czekało.
Prawda okazała się okrutna i nawet pojawiające się czasami szybkie zjazdy(70km/h) nie napawały mnie optymizmem, bo ja już widziałem oczami mój powrót...
Po drodze bez przygód spokojnie do celu, wszystko było by fajnie, z podjazdami radziłem sobie wcale nie najgorzej, w nogach jak na tak późny start sezonu czułem sporo mocy, był dobrze, tylko było jedno małe ale.
Słońce. Takiej lampy bez żadnej chmurki, dawno nie widziałem, po drodze żadnego lasu, żadnego cienia, czułem się z każdą godziną jakbym się smażył na mocnym ogniu, po połowie dystansu i po osiągnięciu wstępnego celu czyli miasteczka Terchová na Słowacji, wypiłem prawie 4l płynów, to wszystko co miałem.
Byłem pod samym szlakiem który prowadzi na Wielki Krywań (1709 m n.p.m.) a nie mogłem ruszyć korbą z wycieńczenia, pojawił się ból głowy i zrobiło mi się zimno mimo tego upału, wiedziałem że nie jest dobrze.
Szybko znalazłem cień i rzeke która spływała prosto z gór, to była najczystszej postaci radość niczym nie zmącona, ukojenie i błogie poczucie spokoju, mało brakowało abym wskoczył do tego małego potoku cały, wystarczyło że głowę włożyłem prosto do wody, nawet nie próbowałem oblewać się rękami.
Po tym wszystkim położyłem się w cieniu pod drzewem spoglądając na górę i zrobiłem sobie drzemkę, powoli dochodziło do mnie że ta góra musi na mnie poczekać. Drzemka w zasadzie nie była planowana, ale miałem to poza kontrolą, po prostu zasnąłem, obudziłem po pół godziny w bardzo dobrym samopoczuciu, ból głowy minął, i jedynie późna godzina kazała mi się stamtąd zbierać.
Zostało mi kilka godzin do ostatniego pociągu ze Zwardonia do Bielska, nawet nie dopuszczałem myśli że mogę nie zdążyć. Na samą myśl, że musiałbym robić dodatkowe 50km do domu robiło mi się nie dobrze, dlatego bez chwili namysłu ruszyłem.
To było moje jedne z najgorszych 60km jakie robiłem, słońce już tak nie grzało, ale ja cały spieczony, i przegrzany kilka h wcześniej odczuwałem każde muśnięcie promieni na sobie. Moja trasa wyglądała tak, 10km jazdy, przerwa 2min, szukanie potoku (szczęśliwie większość trasy jechałem wzdłuż rzeki) głowa do wody, szybka przekąska i ciśniemy dalej, pod koniec walczyłem ze sobą i ze zmęczeniem i z uciekającym czasem, nie miałem takiego tempa jakie założyłem i z minuty na minutę rosły obawy że nie zdążę na pociąg, kręciłem ostatkiem sił i wiedziałem że ja do Bielska rowerem dojechać nie dam rady. Zasnę na dworcu i tyle i nie ruszę ani km więcej.
Kiedy zobaczyłem znak 1km do granicy (ok 1,5km do stacji PKP) miałem 15 min do pociągu. To było hardkorowe 15 min, ostatni podjazd niemający końca, zaciśnięte zęby, skurcze, pot cięknący mi po twarzy, ból chyba wszystkiego, bolały mnie ręce, bolał mnie tyłek od siodełka, uwierała pompka w plecaku, resztki słońca smażyły mnie po twarzy że już patrzeć nie mogłem, wjeżdżam już na stację, widzę stojący pociąg i tuż obok mały sklepik, rzucam rower, wbiegam do sklepu, gadam w jakimś bliżej nie określonym języku do kasjerki żeby mnie puściła bez kolejki, sięgam po byle jaki napój, płacę wybiegam, 100m do pociągu, wrzucam rower do wagonu, wchodzę siadam, słyszę dzwonek i zamykające się drzwi...o rzesz myślę sobie, ty farciarzu...
Ogarnia mnie śmiech, który staram się opanować, bo jeszcze oddechu nie mogłem złapać. Ale najbardziej kulminacyjny moment miałem tuż pod domem, jako że w sobote hacjendą "opiekowałem" się tylko ja, wiedziałem że nikt na mnie nie czeka, ostatnia minuta szukania kluczy w plecaku to był nie gorszy horror niż sama wyprawa...
Uff...
Wkurzony na swoją ramę przeglądałem powoli nowe modele aż w końcu spontanicznie przeszedłem do przeglądania map, włączyłem widok z satelity i zastanawiałem się gdzie by było fajnie się znaleźć, przesuwałem się mimowolnie na południe, aż znalazłem ciekawy obiekt. Później kilka zdjęć, opisów, powoli sprawdzam odległość i do tego wszystkiego mając świadomość że sobota jest cała dla mnie i tylko dla mnie i nie mam żadnych planów na ten dzień...
Zerwałem się jak poparzony, pobiegłem do piwnicy przyglądnąć się jeszcze raz spawanej ramie, tak dla świętego spokoju i już widziałem jadę!
Jadę na Wielki Krywań.
Pakowanie w biegu, szykowanie trasy, jedzenia, i sen.
Rano doszło do mnie że pokonanie ponad 200km to szaleństwo, kiedy ja nigdy tego wcześniej nie zrobiłem a i forma obecna nie powala. Decyzja zapada w ostatniej chwili i pakuje się do pociągu do Zwardonia, pod same przejście graniczne. Kurs powrotny ostatni pociąg ok 20. Wszystko zaczyna się pięknie.
W pociągu było więcej rowerzystów niż zwykłych pasażerów, na niebie nie było ani jednej chmury, wszystko zapowiadało się pięknie.
Trasę miałem tak zakodowaną że jechałem tamtędy mimo iż pierwszy raz, to jakbym był stałym bywalcem tych terenów. Niestety podczas pierwszych km doszły do mnie myśli które wprowadziły zwątpienie w realizację celu.
Wzniesienia...12-15% to norma, i to na dzień dobry, niby nic wielkiego, w sumie to naprawdę nic wielkiego, tylko zastanawiałem się wtedy, czy czasem tak nie będzie przez całe 120km trasy które mnie czekało.
Prawda okazała się okrutna i nawet pojawiające się czasami szybkie zjazdy(70km/h) nie napawały mnie optymizmem, bo ja już widziałem oczami mój powrót...
Po drodze bez przygód spokojnie do celu, wszystko było by fajnie, z podjazdami radziłem sobie wcale nie najgorzej, w nogach jak na tak późny start sezonu czułem sporo mocy, był dobrze, tylko było jedno małe ale.
Słońce. Takiej lampy bez żadnej chmurki, dawno nie widziałem, po drodze żadnego lasu, żadnego cienia, czułem się z każdą godziną jakbym się smażył na mocnym ogniu, po połowie dystansu i po osiągnięciu wstępnego celu czyli miasteczka Terchová na Słowacji, wypiłem prawie 4l płynów, to wszystko co miałem.
Byłem pod samym szlakiem który prowadzi na Wielki Krywań (1709 m n.p.m.) a nie mogłem ruszyć korbą z wycieńczenia, pojawił się ból głowy i zrobiło mi się zimno mimo tego upału, wiedziałem że nie jest dobrze.
Szybko znalazłem cień i rzeke która spływała prosto z gór, to była najczystszej postaci radość niczym nie zmącona, ukojenie i błogie poczucie spokoju, mało brakowało abym wskoczył do tego małego potoku cały, wystarczyło że głowę włożyłem prosto do wody, nawet nie próbowałem oblewać się rękami.
Po tym wszystkim położyłem się w cieniu pod drzewem spoglądając na górę i zrobiłem sobie drzemkę, powoli dochodziło do mnie że ta góra musi na mnie poczekać. Drzemka w zasadzie nie była planowana, ale miałem to poza kontrolą, po prostu zasnąłem, obudziłem po pół godziny w bardzo dobrym samopoczuciu, ból głowy minął, i jedynie późna godzina kazała mi się stamtąd zbierać.
Zostało mi kilka godzin do ostatniego pociągu ze Zwardonia do Bielska, nawet nie dopuszczałem myśli że mogę nie zdążyć. Na samą myśl, że musiałbym robić dodatkowe 50km do domu robiło mi się nie dobrze, dlatego bez chwili namysłu ruszyłem.
To było moje jedne z najgorszych 60km jakie robiłem, słońce już tak nie grzało, ale ja cały spieczony, i przegrzany kilka h wcześniej odczuwałem każde muśnięcie promieni na sobie. Moja trasa wyglądała tak, 10km jazdy, przerwa 2min, szukanie potoku (szczęśliwie większość trasy jechałem wzdłuż rzeki) głowa do wody, szybka przekąska i ciśniemy dalej, pod koniec walczyłem ze sobą i ze zmęczeniem i z uciekającym czasem, nie miałem takiego tempa jakie założyłem i z minuty na minutę rosły obawy że nie zdążę na pociąg, kręciłem ostatkiem sił i wiedziałem że ja do Bielska rowerem dojechać nie dam rady. Zasnę na dworcu i tyle i nie ruszę ani km więcej.
Kiedy zobaczyłem znak 1km do granicy (ok 1,5km do stacji PKP) miałem 15 min do pociągu. To było hardkorowe 15 min, ostatni podjazd niemający końca, zaciśnięte zęby, skurcze, pot cięknący mi po twarzy, ból chyba wszystkiego, bolały mnie ręce, bolał mnie tyłek od siodełka, uwierała pompka w plecaku, resztki słońca smażyły mnie po twarzy że już patrzeć nie mogłem, wjeżdżam już na stację, widzę stojący pociąg i tuż obok mały sklepik, rzucam rower, wbiegam do sklepu, gadam w jakimś bliżej nie określonym języku do kasjerki żeby mnie puściła bez kolejki, sięgam po byle jaki napój, płacę wybiegam, 100m do pociągu, wrzucam rower do wagonu, wchodzę siadam, słyszę dzwonek i zamykające się drzwi...o rzesz myślę sobie, ty farciarzu...
Ogarnia mnie śmiech, który staram się opanować, bo jeszcze oddechu nie mogłem złapać. Ale najbardziej kulminacyjny moment miałem tuż pod domem, jako że w sobote hacjendą "opiekowałem" się tylko ja, wiedziałem że nikt na mnie nie czeka, ostatnia minuta szukania kluczy w plecaku to był nie gorszy horror niż sama wyprawa...
Uff...
- DST 120.00km
- Czas 06:42
- VAVG 17.91km/h
- VMAX 70.00km/h
- Sprzęt Bestia
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 8 lipca 2011
Kategoria extremalnie, Bielsko i okolice
Stan pacjenta stabilny
Już po operacji. Zalecenia "lekarza" :
Jeździć, nie skakać, obserwować, ubezpieczyć się i powoli szukać nowej ramy.
A tej świetnej ramy już nie produkują :(
Jeździć, nie skakać, obserwować, ubezpieczyć się i powoli szukać nowej ramy.
A tej świetnej ramy już nie produkują :(
- DST 20.00km
- Czas 01:00
- VAVG 20.00km/h
- Sprzęt Bestia
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 7 lipca 2011
Kategoria Bielsko i okolice, extremalnie
Pęknięta rama
2 much speed, 2 much agression, 2 fast, 2 furious.
I się stało, górna rura tuż przed główką...
Szybkich kilka telefonów i rozmawiam z najlepszym spawaczem aluminium na śląsku* i po wstępnych oględzinach zapada werdykt: na stół operacyjny, będziemy ratować.
Czas operacji jutro w godzinach popołudniowych.
Trzymajcie kciuki.
*prywatna opinia mająca na celu podniesienie mnie na duchu
I się stało, górna rura tuż przed główką...
Szybkich kilka telefonów i rozmawiam z najlepszym spawaczem aluminium na śląsku* i po wstępnych oględzinach zapada werdykt: na stół operacyjny, będziemy ratować.
Czas operacji jutro w godzinach popołudniowych.
Trzymajcie kciuki.
*prywatna opinia mająca na celu podniesienie mnie na duchu
- DST 20.00km
- Czas 01:00
- VAVG 20.00km/h
- Sprzęt Bestia
- Aktywność Jazda na rowerze