Wpisy archiwalne w kategorii
Beskidy
Dystans całkowity: | 4434.00 km (w terenie 1771.00 km; 39.94%) |
Czas w ruchu: | 258:09 |
Średnia prędkość: | 15.06 km/h |
Maksymalna prędkość: | 66.00 km/h |
Suma podjazdów: | 3500 m |
Liczba aktywności: | 122 |
Średnio na aktywność: | 36.34 km i 2h 43m |
Więcej statystyk |
Minus piętnaście.
Silna wola, determinacja i motywacja to moja mocna strona pod warunkiem że słodko śpię. W pozostałych godzinach wystawiany co dziennie na próbę, pękam :D
Tak było i tym razem, dałem się namówić na rower, choć miałem już nie jeździć, ale pogoda była naprawdę kusząca, ostatecznie z rowerowej ustawki wyszły nici, ale ja już myślami byłem w górach...a silną wolę zamknąłem w piwnicy ;/
Było raczej krótko, bo pierwszy wypad, nie wiedziałem czego się spodziewać, ale bardzo pozytywnie, w górach przy takim mrozie, ludzi więcej na szlakach niż niż na mieście, nawet bikerów spotkałem pod schroniskiem. Termos z gorącą kawą (a jakże :D ) dbał żebym się nie wyziębił, a w radiu trąbili, że odczuwalna, minus piętnaście, taaa, może jak się stoi w słońcu, z górki jak jechałem to mi łzy zamarzały :D , ale zabawa przednia, ciśnienie poniżej 1 bara, amorki, sag na minimum, w nogach kontrola trakcji, w dłoniach abs i póki co bez gleby.
Na szczycie naszły mnie takie refleksje i przypomniałem sobie jak parę lat temu...no dobra, trochę więcej lat temu, bo byłem wtedy kajtkiem chodzącym do podstawówki...rodzice postanowili wyprowadzić się z Sosnowca do Bielska, bo mieli dość tamtego powietrza, dziś patrzę na Bielsko z góry i ciemność widzę, ciemność ;/, generalnie mało zabawny widok.
Ale co tam, spodobało mi się i coś czuję że bieganie będę przeplatał rowerem.
Salut
W.
Tak było i tym razem, dałem się namówić na rower, choć miałem już nie jeździć, ale pogoda była naprawdę kusząca, ostatecznie z rowerowej ustawki wyszły nici, ale ja już myślami byłem w górach...a silną wolę zamknąłem w piwnicy ;/
Było raczej krótko, bo pierwszy wypad, nie wiedziałem czego się spodziewać, ale bardzo pozytywnie, w górach przy takim mrozie, ludzi więcej na szlakach niż niż na mieście, nawet bikerów spotkałem pod schroniskiem. Termos z gorącą kawą (a jakże :D ) dbał żebym się nie wyziębił, a w radiu trąbili, że odczuwalna, minus piętnaście, taaa, może jak się stoi w słońcu, z górki jak jechałem to mi łzy zamarzały :D , ale zabawa przednia, ciśnienie poniżej 1 bara, amorki, sag na minimum, w nogach kontrola trakcji, w dłoniach abs i póki co bez gleby.
Na szczycie naszły mnie takie refleksje i przypomniałem sobie jak parę lat temu...no dobra, trochę więcej lat temu, bo byłem wtedy kajtkiem chodzącym do podstawówki...rodzice postanowili wyprowadzić się z Sosnowca do Bielska, bo mieli dość tamtego powietrza, dziś patrzę na Bielsko z góry i ciemność widzę, ciemność ;/, generalnie mało zabawny widok.
Ale co tam, spodobało mi się i coś czuję że bieganie będę przeplatał rowerem.
Salut
W.
- DST 8.00km
- Teren 8.00km
- Czas 00:40
- VAVG 12.00km/h
- Sprzęt Bestia
- Aktywność Jazda na rowerze
Beskidzki trip
Dziś czułem się jak na zakończeniu lata, naprawdę ta pogoda mnie zdumiewa.
Sebastian próbował zorganizować chłopaków z Rzeszowa, ja z Bielska, oboje polegliśmy, można powiedzieć zostali na placu boju najwytrwalsi, Seba się nie poddał i przyjechał z Rzeszowa.
Plan był ambitny, tak na zakończenie sezonu można by rzec, więc od pierwszych metrów wybieraliśmy trudniejsze odcinki, zamiast spokojnie wspinać się nartostradą na Szyndzielnię, to na dzień dobry młynek zielonym, i tak przy każdym rozwidleniu - ot nie żałowaliśmy sobie :D , trochę z obawą co będzie pod koniec dnia, ale co tam.
Po drodze zagadujemy do gościa wspinającego się na ciekawym fullu, Seba bawi się w sto pytań do, w końcu może skusi się na fulla :).
Atakujemy podjazd na Klimczok, motywujemy się po drodze, nie ma podchodzenia, nie ma i basta :), generalnie się udaje. Na górze popas i mkniemy ku przełęczy Karkoszczonka i dalej na Salmopol, po drodze kilka zjazdów z głazami na szlaku i podjazdów które nas zatykają, a jak nas zatykały podjazdy to robiliśmy krótki popas.
Na szlakach było widać że ludzie korzystają z ostatniej okazji pogodowej, jakby czuli że jutro ma padać śnieg (serio, serio :D ) pełno pieszych, bikerów też nie mało.
Pierwsze poważne lądowanie na Salmopolu, końcówka była okropna, każdy podjazd mieliśmy nadzieję że będzie tym ostatnim, pochłaniamy ciepły posiłek i ruszamy na podbój. Chcieliśmy z początku pojechać na Baranią Górę, ale sił brakowało, a przecież do domu daleko. Lądujemy przy Malinowej Skale, tam kolejne wyzwanie-zjazd, głazy i uskoki że pieszo jest ciężko, coś tam próbujemy zjechać, coś tam się udało, żyjemy, więc jakoś daliśmy rade, czasem jednak trzeba było podreptać z buta, wstyd, ale naprawdę łatwo nie było ;)
Po za tym jakoś po kontuzjach, lekko też zdekoncentrowani i wyluzowani na koniec sezonu jakoś tak bardziej uważamy, na złamanie karku nie gnaliśmy, oj nie.
Skrzyczne to była formalność, na dół zjeżdżamy niebieskim szlakiem w stronę Hali Jaskowej, dawno tam byłem i zaskoczony byłem ilością kamieni na szlaku.
Dobrze że w połowie drogi zrobiło sie znacznie lepiej i mogliśmy chwilę przycisnąć odbierając sobie wszystkie dzisiejsze podjazdy.
Końcówka asfaltowa do domu.
Humor był, pogoda była, kierownice nam na zjazdach z rąk wyrywało, nogi na podjazdach zajechaliśmy. Trip udany.
Patrząc na prognozę pogody i gwałtowne ochłodzenie, to pewnie ostatnia tak włóczęga po górach w tym sezonie.
Tym razem sezon bez kontuzji (odpukać, bo jeszcze wokół domu wszak pojeżdżę ;-) )
Sebastian próbował zorganizować chłopaków z Rzeszowa, ja z Bielska, oboje polegliśmy, można powiedzieć zostali na placu boju najwytrwalsi, Seba się nie poddał i przyjechał z Rzeszowa.
Plan był ambitny, tak na zakończenie sezonu można by rzec, więc od pierwszych metrów wybieraliśmy trudniejsze odcinki, zamiast spokojnie wspinać się nartostradą na Szyndzielnię, to na dzień dobry młynek zielonym, i tak przy każdym rozwidleniu - ot nie żałowaliśmy sobie :D , trochę z obawą co będzie pod koniec dnia, ale co tam.
Po drodze zagadujemy do gościa wspinającego się na ciekawym fullu, Seba bawi się w sto pytań do, w końcu może skusi się na fulla :).
Atakujemy podjazd na Klimczok, motywujemy się po drodze, nie ma podchodzenia, nie ma i basta :), generalnie się udaje. Na górze popas i mkniemy ku przełęczy Karkoszczonka i dalej na Salmopol, po drodze kilka zjazdów z głazami na szlaku i podjazdów które nas zatykają, a jak nas zatykały podjazdy to robiliśmy krótki popas.
Na szlakach było widać że ludzie korzystają z ostatniej okazji pogodowej, jakby czuli że jutro ma padać śnieg (serio, serio :D ) pełno pieszych, bikerów też nie mało.
Pierwsze poważne lądowanie na Salmopolu, końcówka była okropna, każdy podjazd mieliśmy nadzieję że będzie tym ostatnim, pochłaniamy ciepły posiłek i ruszamy na podbój. Chcieliśmy z początku pojechać na Baranią Górę, ale sił brakowało, a przecież do domu daleko. Lądujemy przy Malinowej Skale, tam kolejne wyzwanie-zjazd, głazy i uskoki że pieszo jest ciężko, coś tam próbujemy zjechać, coś tam się udało, żyjemy, więc jakoś daliśmy rade, czasem jednak trzeba było podreptać z buta, wstyd, ale naprawdę łatwo nie było ;)
Po za tym jakoś po kontuzjach, lekko też zdekoncentrowani i wyluzowani na koniec sezonu jakoś tak bardziej uważamy, na złamanie karku nie gnaliśmy, oj nie.
Skrzyczne to była formalność, na dół zjeżdżamy niebieskim szlakiem w stronę Hali Jaskowej, dawno tam byłem i zaskoczony byłem ilością kamieni na szlaku.
Dobrze że w połowie drogi zrobiło sie znacznie lepiej i mogliśmy chwilę przycisnąć odbierając sobie wszystkie dzisiejsze podjazdy.
Końcówka asfaltowa do domu.
Humor był, pogoda była, kierownice nam na zjazdach z rąk wyrywało, nogi na podjazdach zajechaliśmy. Trip udany.
Patrząc na prognozę pogody i gwałtowne ochłodzenie, to pewnie ostatnia tak włóczęga po górach w tym sezonie.
Tym razem sezon bez kontuzji (odpukać, bo jeszcze wokół domu wszak pojeżdżę ;-) )
- DST 65.00km
- Teren 45.00km
- Czas 07:30
- VAVG 8.67km/h
- Sprzęt Bestia
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 29 września 2012
Kategoria Beskidy
Ja odpuszczam a ona dalej swoje...
Ten sezon rozpocząłem późno, w połowie lata, mając sporą przerwę od jakiegokolwiek ruchu, spodziewałem się że na początku szybko będą postępy, to normalne, w końcu tak się zasiedziałem, że nawet 3km podjazd na Kozią Górkę był dla mnie niezłym treningiem.
Tygodnie jednak mijają, a ja już dawno postanowiłem że potraktuje ten spóźniony start w tym sezonie jak preludium do przyszłego roku, o którym już intensywnie myślę. Forma zgodnie z oczekiwaniami szybko rosła, chciałem oszczędzić kolana i nie rozpędzać się zbytnio w treningach i systematycznie zwalniałem, z codziennej jazdy przeszedłem do jazdy co drugi dzień aż w końcu teraz jeżdżę 2-3 razy w tygodniu.
Tym większe moje zdziwienie że forma zdaje się rosnąć nawet szybciej.
Dziś pojechałem na Szyndzielnię, zamiast głównym szlakiem z Dębowca, szarpnąłem się na zielony szlak, szło zadziwiająco łatwo, gdzieś w 3/4 wróciłem na czerwony i tam zamiast leniwych 5-7 km/h na początku tego sezonu, jechałem 10-15 i to z zapasem tak dużym że mogłem sobie pozwolić na krótkie szarpnięcie na gładszych odcinkach jeszcze mocniej.
Nic z tego przyznam nie pojmuję, jedyne co mi przychodzi do głowy, to to że forma to rodzaj żeński, nic dziwnego że jest niezrozumiała i skomplikowana ;-)
Z powrotem na zjeździe na poprzecznej belce minimalnie skrzywiłem obręcz w tylnym kole, chciałem nad nią przeskoczyć, przydusiłem zawieszenie i liczyłem że wykorzystam szybką dekompresję do podciągnięcia bike'a do góry, ale nie trafiłem z odległością i oba amory pełne ugięcie osiągnęły akurat w momencie przejazdu nad belką, huknęło zdrowo, o dziwo bez snake'a, a przecież ja mam dentki, 1,5 bara i ponad 80kg żywego mięsa :P
Tygodnie jednak mijają, a ja już dawno postanowiłem że potraktuje ten spóźniony start w tym sezonie jak preludium do przyszłego roku, o którym już intensywnie myślę. Forma zgodnie z oczekiwaniami szybko rosła, chciałem oszczędzić kolana i nie rozpędzać się zbytnio w treningach i systematycznie zwalniałem, z codziennej jazdy przeszedłem do jazdy co drugi dzień aż w końcu teraz jeżdżę 2-3 razy w tygodniu.
Tym większe moje zdziwienie że forma zdaje się rosnąć nawet szybciej.
Dziś pojechałem na Szyndzielnię, zamiast głównym szlakiem z Dębowca, szarpnąłem się na zielony szlak, szło zadziwiająco łatwo, gdzieś w 3/4 wróciłem na czerwony i tam zamiast leniwych 5-7 km/h na początku tego sezonu, jechałem 10-15 i to z zapasem tak dużym że mogłem sobie pozwolić na krótkie szarpnięcie na gładszych odcinkach jeszcze mocniej.
Nic z tego przyznam nie pojmuję, jedyne co mi przychodzi do głowy, to to że forma to rodzaj żeński, nic dziwnego że jest niezrozumiała i skomplikowana ;-)
Z powrotem na zjeździe na poprzecznej belce minimalnie skrzywiłem obręcz w tylnym kole, chciałem nad nią przeskoczyć, przydusiłem zawieszenie i liczyłem że wykorzystam szybką dekompresję do podciągnięcia bike'a do góry, ale nie trafiłem z odległością i oba amory pełne ugięcie osiągnęły akurat w momencie przejazdu nad belką, huknęło zdrowo, o dziwo bez snake'a, a przecież ja mam dentki, 1,5 bara i ponad 80kg żywego mięsa :P
- DST 30.00km
- Teren 20.00km
- Czas 01:30
- VAVG 20.00km/h
- Sprzęt Bestia
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 10 września 2012
Kategoria Beskidy
Skrzyczne, awaryjnie.
To była szybka decyzja, kierunek Szczyrk, szczyt obrany, tam gdzie mnie dawno nie było, Skrzyczne.
Chciałem sobie przypomnieć czerwony szlak z Buczkowic i owszem przypomniałem sobie wspinając się przez blisko 1,5h na szczyt, że to jeden z najlepszych singli do zjazdu w okolicznych górach, a ja cholera wybrałem sobie na nim wspinaczkę do góry :D.
W kilku momentach ambicja mnie poniosła i zamiast grzecznie podprowadzić rower, to uparcie próbowałem podjechać - patrząc się na moje tętno - można przyjąć że pionową ścianę. Wiedziałem że będę żałował i tak też się stało, pod koniec już nawet na prostej brakowało mi prądu, no ale jakoś wprowadziłem swoje zwłoki na szczyt. Ach, piękne te góry, bez dwóch zdań. Miałem nawet chwilę na odpoczynek i refleksje. Po czym popędziłem w stronę Malinowej Skały i odbiłem tuż przed, na szlak i skierowałem się do Szczyrku, a że szlak wymagający, jechałem sam, więc nie cisnąłem, sporo przy okazji dumałem że już mi przeszło bicie rekordów prędkości i że wolę trudne techniczne single ale przy średnich prędkościach.
I tak się turlałem w dół, czasem trochę popuszczałem, aby dać odpocząć hamulcom, ale zjazd ze Skrzycznego dłuży się naprawdę konkretnie no i nieserwisowane od dawna hamulce w końcu się poddały, przy okazji serwując mi wzrost tętna porównywalny do tego jak sam zaaplikowałem sobie chwile wcześniej na podjeździe.
Serce chciało wyskoczyć kiedy klamka przedniego hamulca się zapadła, zostało hamowanie tyłem, zarzucanie roweru no i krzaki :). Rzut okiem, szybka diagnoza, płyn wyciekł przez uszczelkę w klamce. Asekuracyjnie zjeżdżam dalej i bam, poddaje się również i tył, no i wracam bez hamulców do domu.
Jutro biegiem do serwisu, by wykorzystać na maksa lato 2.0
Chciałem sobie przypomnieć czerwony szlak z Buczkowic i owszem przypomniałem sobie wspinając się przez blisko 1,5h na szczyt, że to jeden z najlepszych singli do zjazdu w okolicznych górach, a ja cholera wybrałem sobie na nim wspinaczkę do góry :D.
W kilku momentach ambicja mnie poniosła i zamiast grzecznie podprowadzić rower, to uparcie próbowałem podjechać - patrząc się na moje tętno - można przyjąć że pionową ścianę. Wiedziałem że będę żałował i tak też się stało, pod koniec już nawet na prostej brakowało mi prądu, no ale jakoś wprowadziłem swoje zwłoki na szczyt. Ach, piękne te góry, bez dwóch zdań. Miałem nawet chwilę na odpoczynek i refleksje. Po czym popędziłem w stronę Malinowej Skały i odbiłem tuż przed, na szlak i skierowałem się do Szczyrku, a że szlak wymagający, jechałem sam, więc nie cisnąłem, sporo przy okazji dumałem że już mi przeszło bicie rekordów prędkości i że wolę trudne techniczne single ale przy średnich prędkościach.
I tak się turlałem w dół, czasem trochę popuszczałem, aby dać odpocząć hamulcom, ale zjazd ze Skrzycznego dłuży się naprawdę konkretnie no i nieserwisowane od dawna hamulce w końcu się poddały, przy okazji serwując mi wzrost tętna porównywalny do tego jak sam zaaplikowałem sobie chwile wcześniej na podjeździe.
Serce chciało wyskoczyć kiedy klamka przedniego hamulca się zapadła, zostało hamowanie tyłem, zarzucanie roweru no i krzaki :). Rzut okiem, szybka diagnoza, płyn wyciekł przez uszczelkę w klamce. Asekuracyjnie zjeżdżam dalej i bam, poddaje się również i tył, no i wracam bez hamulców do domu.
Jutro biegiem do serwisu, by wykorzystać na maksa lato 2.0
- DST 50.00km
- Teren 10.00km
- Czas 03:00
- VAVG 16.67km/h
- Sprzęt Bestia
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 9 września 2012
Kategoria Beskidy
Nie o to chodzi aby złapać króliczka, ale by gonić go...
Pogoda rozpieszcza w tym roku, a ja lubie być rozpieszczany, więc oddałem się rozkoszy ;/ .
Wyruszyłem bez planu na trasę, bo i sam wyjazd był spontaniczny, jak zobaczyłem bezchmurne niebo, zapakowałem co najważniejsze i ruszyłem przed siebie.
Wyszło tak, że wylądowałem pod Dębowcem i już cel miałem obrany - Klimczok.
Wyjechałem całkiem wypoczęty ale bez wielkich ambicji co do tempa, moje myśli były daleko od treningu, chciałem się pokręcić po górach...plan się jednak zmienił jak tuż przed Dębowcem wyprzedził mnie jeden gość, pomyślałem sobie wtedy, Wojtek, ale się ślimaczysz, czekać tylko aż babcie z laskami będą krzyczeć z drogi.
Mam tak że jak mnie ktoś wyprzedza to zwiększam tempo, nie wiem, to chyba nie dobrze, co? ;-)
Z początku mi odjechał, a ja się tłukłem z myślami i śmiałem się do siebie, ale kątem oka cały czas zerkałem. Im bliżej szczytu Szyndzielni tym się zbliżałem i już miałem misterny plan wyprzedzić go pod koniec hehe, po drodze zastanawiałem się czy gość jedzie na pełnym luzie i tylko ja tu zostawiam resztki sił czy może słyszy mnie i nie odpuszcza. Czasami wydawało mi się że zerka, ale nie dałem się złapać na kontakt wzrokowy, wiecie pokerowa mina, mnie tu nie ma jakby co...
Na końcu wyprzedzanie sobie darowałem, ale przypomniało mi się co to znaczy determinacja i cel. Bez tego nie ma mowy o postępach w formie :)
Na Szyndzielni się zatrzymałem i widziałem że on też kawałek dalej, chyba go jednak wymęczyłem :D
Później już pełny relaks, wtoczyłem się na Klimczok, dalej na Szczyrk i back to home to Bielsko-Biała city. Zmęczony ale bardzo zadowolony :)
Wyruszyłem bez planu na trasę, bo i sam wyjazd był spontaniczny, jak zobaczyłem bezchmurne niebo, zapakowałem co najważniejsze i ruszyłem przed siebie.
Wyszło tak, że wylądowałem pod Dębowcem i już cel miałem obrany - Klimczok.
Wyjechałem całkiem wypoczęty ale bez wielkich ambicji co do tempa, moje myśli były daleko od treningu, chciałem się pokręcić po górach...plan się jednak zmienił jak tuż przed Dębowcem wyprzedził mnie jeden gość, pomyślałem sobie wtedy, Wojtek, ale się ślimaczysz, czekać tylko aż babcie z laskami będą krzyczeć z drogi.
Mam tak że jak mnie ktoś wyprzedza to zwiększam tempo, nie wiem, to chyba nie dobrze, co? ;-)
Z początku mi odjechał, a ja się tłukłem z myślami i śmiałem się do siebie, ale kątem oka cały czas zerkałem. Im bliżej szczytu Szyndzielni tym się zbliżałem i już miałem misterny plan wyprzedzić go pod koniec hehe, po drodze zastanawiałem się czy gość jedzie na pełnym luzie i tylko ja tu zostawiam resztki sił czy może słyszy mnie i nie odpuszcza. Czasami wydawało mi się że zerka, ale nie dałem się złapać na kontakt wzrokowy, wiecie pokerowa mina, mnie tu nie ma jakby co...
Na końcu wyprzedzanie sobie darowałem, ale przypomniało mi się co to znaczy determinacja i cel. Bez tego nie ma mowy o postępach w formie :)
Na Szyndzielni się zatrzymałem i widziałem że on też kawałek dalej, chyba go jednak wymęczyłem :D
Później już pełny relaks, wtoczyłem się na Klimczok, dalej na Szczyrk i back to home to Bielsko-Biała city. Zmęczony ale bardzo zadowolony :)
- DST 30.00km
- Teren 10.00km
- Czas 02:00
- VAVG 15.00km/h
- Sprzęt Bestia
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 22 sierpnia 2012
Kategoria Beskidy, Bielsko i okolice
Es jaksal mopol
Po niedzielnym tripie z Sebastianem, czułem się jak po imprezie na której przeholowałem, a po niej powiedziałem sobie dość...no przynajmniej na kilka dni.
A że postanowienia się mnie nie trzymają, już w poniedziałek byłem na rowerze, we wtorek też troszkę, w środę trochę więcej, bo łupem padł Salmopol.
W tym sezonie mnie tu nie było. Więc why not? :-)
Pogoda dopisuje, siodełko odbyło korektę położenia i już tak nie uciska. Jest dobrze.
Salut.
A że postanowienia się mnie nie trzymają, już w poniedziałek byłem na rowerze, we wtorek też troszkę, w środę trochę więcej, bo łupem padł Salmopol.
W tym sezonie mnie tu nie było. Więc why not? :-)
Pogoda dopisuje, siodełko odbyło korektę położenia i już tak nie uciska. Jest dobrze.
Salut.
- DST 55.00km
- Teren 2.00km
- Czas 03:00
- VAVG 18.33km/h
- Sprzęt Bestia
- Aktywność Jazda na rowerze
4 litery
4 litery, siedzenie lub wyrażając się po polsku: dupa.
Z każdej wycieczki zostaje zawsze jakiś smaczek, czasami dzieje się coś ciekawego, jest o czymś opowiadać i co pamiętać.
Myślą przewodnią tej dzisiejszej jest dupa.
Sebastian odwiedził Bielsko i zmotywował mnie do ciężkiego kręcenia, niby zmęczony po Alpach, niby jeszcze dzień wcześniej robił ambitną traskę po tutejszych górach, ale jakimś cudem i tak było blisko aby pękła setka. A że zaliczam ostatnio same 30-stki, nie powiem w dość intensywnym tempie, to tak jak się spodziewałem od 31km złapał mnie lekki kryzys...nie, nie nogi odezwały się pierwsze, tylko moja dupa.
Siodełko dało mi się we znaki i zanim jeszcze dotarliśmy do celu, coraz częściej stawałem bo nie mogłem usiedzieć.
No ale jeszcze było źle.
Trochę pomagała zapomnieć o przykrej dolegliwości nasza trasa, z planowanego półgodzinnego dojazdu do Ustronia, zrobiły się dwie, poznaliśmy przy okazji nowe okolice, ja rozumiem, Sebastian jest przyjezdny, ale mi jest zwyczajnie wstyd, żeby się zgubić u siebie.
Planowaliśmy wjechać na Czantorię, ale dupa z tego wyszła, mieliśmy już 1,5h w plecy, a czas nas gonił, tzn nie jechał za nami, gonił nas wirtualnie, w zasadzie to nie mnie, a Sebastiana, ale przecież gościa trzeba ugościć, więc nie naciskałem.
W ustroniu zdecydowaliśmy że Czantoria jest dziś poza naszym zasięgiem, pisząc to teraz tak myślę, że upał dzisiejszy trochę nam w tym pomógł.
Żeby nie było na Równicę też zabłądziliśmy, a kiedy wróciliśmy na właściwy tor, znowu na monotonnym asfaltowym upalnym podjeździe znów odezwała się dupa. Szlag mnie już trafiał, nie wiedziałem co mnie bardziej piecze, łeb od słońca, uda od braku długich tras w tym sezonie czy moja dupa. Nic tylko rzucić rower w krzaki i wskoczyć do basenu...z lodem.
No ale udało się. Jesteśmy na miejscu, tam krótki popas i w końcu w teren, czyli to co tygrysy lubią najbardziej, a że za takich się uważamy to nie odpuściliśmy i z pojechaliśmy szlakiem w górę.
Trochę kojarzyłem teren i miałem nadzieje pokazać Sebastianowi fajny singiel, ale zamiast na niego trafiliśmy na mały kamieniołom no i dupa zbita.
Na końcu zjazdu jednak byliśmy zadowoleni, choć ja jadąc na fullu, chyba jednak bardziej.
Zmęczeni w tym upale motywowaliśmy się do powrotu do domu dobrym żarciem czekającym już na stole.
500m do domu zsiadłem z roweru, bo już nie mogłem jechać dalej i podprowadziłem na piechotę ostatnie metry. Tak bolała mnie dupa.
Rzuciłem rower, wziąłem zimny prysznic, najadłem się, położyłem się (na brzuchu...wiadomo, dupa) i mimo wszystko stwierdziłem że było świetnie :-)
ps. obiecałem Sebastianowi że nie wspomnę na blogu że po raz pierwszy na podjeździe to on siedział mi na kole, więc nie wspominam...no dobra, na równicy się zmotywował i mnie zgubił ;/
W.
Z każdej wycieczki zostaje zawsze jakiś smaczek, czasami dzieje się coś ciekawego, jest o czymś opowiadać i co pamiętać.
Myślą przewodnią tej dzisiejszej jest dupa.
Sebastian odwiedził Bielsko i zmotywował mnie do ciężkiego kręcenia, niby zmęczony po Alpach, niby jeszcze dzień wcześniej robił ambitną traskę po tutejszych górach, ale jakimś cudem i tak było blisko aby pękła setka. A że zaliczam ostatnio same 30-stki, nie powiem w dość intensywnym tempie, to tak jak się spodziewałem od 31km złapał mnie lekki kryzys...nie, nie nogi odezwały się pierwsze, tylko moja dupa.
Siodełko dało mi się we znaki i zanim jeszcze dotarliśmy do celu, coraz częściej stawałem bo nie mogłem usiedzieć.
No ale jeszcze było źle.
Trochę pomagała zapomnieć o przykrej dolegliwości nasza trasa, z planowanego półgodzinnego dojazdu do Ustronia, zrobiły się dwie, poznaliśmy przy okazji nowe okolice, ja rozumiem, Sebastian jest przyjezdny, ale mi jest zwyczajnie wstyd, żeby się zgubić u siebie.
Planowaliśmy wjechać na Czantorię, ale dupa z tego wyszła, mieliśmy już 1,5h w plecy, a czas nas gonił, tzn nie jechał za nami, gonił nas wirtualnie, w zasadzie to nie mnie, a Sebastiana, ale przecież gościa trzeba ugościć, więc nie naciskałem.
W ustroniu zdecydowaliśmy że Czantoria jest dziś poza naszym zasięgiem, pisząc to teraz tak myślę, że upał dzisiejszy trochę nam w tym pomógł.
Żeby nie było na Równicę też zabłądziliśmy, a kiedy wróciliśmy na właściwy tor, znowu na monotonnym asfaltowym upalnym podjeździe znów odezwała się dupa. Szlag mnie już trafiał, nie wiedziałem co mnie bardziej piecze, łeb od słońca, uda od braku długich tras w tym sezonie czy moja dupa. Nic tylko rzucić rower w krzaki i wskoczyć do basenu...z lodem.
No ale udało się. Jesteśmy na miejscu, tam krótki popas i w końcu w teren, czyli to co tygrysy lubią najbardziej, a że za takich się uważamy to nie odpuściliśmy i z pojechaliśmy szlakiem w górę.
Trochę kojarzyłem teren i miałem nadzieje pokazać Sebastianowi fajny singiel, ale zamiast na niego trafiliśmy na mały kamieniołom no i dupa zbita.
Na końcu zjazdu jednak byliśmy zadowoleni, choć ja jadąc na fullu, chyba jednak bardziej.
Zmęczeni w tym upale motywowaliśmy się do powrotu do domu dobrym żarciem czekającym już na stole.
500m do domu zsiadłem z roweru, bo już nie mogłem jechać dalej i podprowadziłem na piechotę ostatnie metry. Tak bolała mnie dupa.
Rzuciłem rower, wziąłem zimny prysznic, najadłem się, położyłem się (na brzuchu...wiadomo, dupa) i mimo wszystko stwierdziłem że było świetnie :-)
ps. obiecałem Sebastianowi że nie wspomnę na blogu że po raz pierwszy na podjeździe to on siedział mi na kole, więc nie wspominam...no dobra, na równicy się zmotywował i mnie zgubił ;/
W.
- DST 85.00km
- Teren 15.00km
- Czas 05:00
- VAVG 17.00km/h
- Sprzęt Bestia
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 31 lipca 2012
Kategoria Beskidy
1.3 bara
Z krótkich treningowych tripów udało się zrobić jeden dłuższy po górach.
Ciągnęło mnie już zbyt mocno w teren i tak pomyślałem że podjadę na stację i jeszcze zerknę dla pewności na ciśnienie w oponach (rozstałem się z prestą ;-) ) i oczy przecierałem, z tyłu miałem 1.3 bara, z przodu jeszcze mniej.
Dodam że zawsze pompowałem na wyczucie do mniej więcej..takiego poziomu.
Wyprzedzając pytania...nie złapałem snake'a od ponad roku.
Uginając palcem gumę byłem zadowolony, ale te cyferki trochę mnie zaniepokoiły i napompowałem do 2.2 bara, od razu mogę powiedzieć, po powrocie do domu, że dawno tak źle mi się nie jechało po górach, rowerem rzucało, był nerwowy, ja jednak muszę mieć niskie ciśnienie.
Po za tym sam trip bardzo udany, forma systematycznie rośnie, a trasę na Błatnią, zaczynając od Dębowca i przejeżdżając przez Szyndzielnię, wybierając jednocześnie wersję z trudniejszymi podjazdami zrobiłem dość spokojnie.
Na Błatniej spotkałem skoczków spadochronowych...chwila namysłu...nie, rower musi mi wystarczyć ;) i zaliczyłem naprawdę fajny zjazd do Wapienicy.
Zjazd był tak fajny że nadawał się na zrobienie paru fotek, ale jednak był zbyt fajny aby go przerywać postojem ;D.
W.
Ciągnęło mnie już zbyt mocno w teren i tak pomyślałem że podjadę na stację i jeszcze zerknę dla pewności na ciśnienie w oponach (rozstałem się z prestą ;-) ) i oczy przecierałem, z tyłu miałem 1.3 bara, z przodu jeszcze mniej.
Dodam że zawsze pompowałem na wyczucie do mniej więcej..takiego poziomu.
Wyprzedzając pytania...nie złapałem snake'a od ponad roku.
Uginając palcem gumę byłem zadowolony, ale te cyferki trochę mnie zaniepokoiły i napompowałem do 2.2 bara, od razu mogę powiedzieć, po powrocie do domu, że dawno tak źle mi się nie jechało po górach, rowerem rzucało, był nerwowy, ja jednak muszę mieć niskie ciśnienie.
Po za tym sam trip bardzo udany, forma systematycznie rośnie, a trasę na Błatnią, zaczynając od Dębowca i przejeżdżając przez Szyndzielnię, wybierając jednocześnie wersję z trudniejszymi podjazdami zrobiłem dość spokojnie.
Na Błatniej spotkałem skoczków spadochronowych...chwila namysłu...nie, rower musi mi wystarczyć ;) i zaliczyłem naprawdę fajny zjazd do Wapienicy.
Zjazd był tak fajny że nadawał się na zrobienie paru fotek, ale jednak był zbyt fajny aby go przerywać postojem ;D.
W.
- DST 40.00km
- Teren 20.00km
- Czas 03:30
- VAVG 11.43km/h
- Sprzęt Bestia
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 30 lipca 2012
Kategoria Beskidy
Nieczynne z powodu że zamknięte.
Zastanawiałem się co napisać po takiej przerwie, nastawiałem się na długi i nudny opis, ale wiem z doświadczenia że czytanie kilkustronicowego opisu to czasami bolesna sprawa ;-)
Więc krótko, czasami przychodzi taki okres w życiu mężczyzny że musi zająć się poważnymi sprawami :P
Ważne jest że nie zapomniałem i ciągle kręcę, ale zupełnie inaczej, epickich wycieczek w tym sezonie brak, ale mimo to staram się trenować, tylko to są takie krótkie ale bardzo intensywne treningi, dystanse niewielkie, same 30stki ;-)
Trochę tęskno do tego co było, sam czasem przeglądam swoje wycieczki z poprzednich lat, ale to jest jak narkotyk, a przerwa od tego tylko wzmaga pragnienie, także prędzej czy później widzimy się na epickich szlakach w naszych pięknych górach.
W.
Więc krótko, czasami przychodzi taki okres w życiu mężczyzny że musi zająć się poważnymi sprawami :P
Ważne jest że nie zapomniałem i ciągle kręcę, ale zupełnie inaczej, epickich wycieczek w tym sezonie brak, ale mimo to staram się trenować, tylko to są takie krótkie ale bardzo intensywne treningi, dystanse niewielkie, same 30stki ;-)
Trochę tęskno do tego co było, sam czasem przeglądam swoje wycieczki z poprzednich lat, ale to jest jak narkotyk, a przerwa od tego tylko wzmaga pragnienie, także prędzej czy później widzimy się na epickich szlakach w naszych pięknych górach.
W.
- DST 30.00km
- Teren 5.00km
- Czas 02:00
- VAVG 15.00km/h
- Sprzęt Bestia
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 10 grudnia 2011
Kategoria Beskidy
Nie mogłem się powstrzymać.
W gąszczu kolejnych treningów już z myślą o przyszłym sezonie nie mogłem się oprzeć żeby wjechać tam jeszcze raz. Kiedy wydaje mi się że Beskidami jestem już nasycony, przychodzi taki dzień, kiedy ostre słońce budzi mnie z samego rana wdzierając się przez okno, a widok skąpanych słońcem gór kusi nie mniej niż ładna sąsiadka która czasami wymownie zerka powodując u mnie kosmate myśli.
No i jak tu się oprzeć? No i pojechałem. Mróz, ale pogoda świetna, nie pchałem się za daleko, bo jeszcze więcej chlapy niż śniegu, wróciłem fajnym singlem zdala od głównego szlaku, naładowany i zadowolony.
W.
No i jak tu się oprzeć? No i pojechałem. Mróz, ale pogoda świetna, nie pchałem się za daleko, bo jeszcze więcej chlapy niż śniegu, wróciłem fajnym singlem zdala od głównego szlaku, naładowany i zadowolony.
W.
- DST 20.00km
- Teren 10.00km
- Czas 01:30
- VAVG 13.33km/h
- Sprzęt Bestia
- Aktywność Jazda na rowerze